26 listopada 2014

Każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku, czyli z prologiem czy bez prologu.






Choć nie posuwałabym się w opiniach tak daleko, jak Boromir, niewątpliwie coś jest na rzeczy. Dlatego, kontynuując temat niefortunnych zabiegów pleniących się w internetowej literaturze amatorskiej, dziś biorę się za bary z prologiem. Problem wyraźnie widać na przykładzie blogowych opek – prolog jest ich równie charakterystycznym elementem, co fikuśny szablon i zakładka ze szczegółowymi metryczkami bohaterów, a pominięcie tej części utworu to jeden z bardziej awangardowych zabiegów w arsenale początkujących pisaków i aŁtorek.

Już na wstępie zaznaczę – żeby nikt mnie nie posądzał o irracjonalną niechęć, brak obiektywizmu i hodowanie wszy w pępku – że z prologiem jako takim nie mam problemu. Nie palę rytualnie książek odeń się zaczynających, nie ewakuuję się automatycznie z blogów, których autor wybrał taki sposób wprowadzenia czytelników w wykreowany przez siebie świat. Nie uważam, że prolog jest w jakikolwiek sposób gorszy od epilogu, apologu, dekalogu czy monologu. Sądzę jednak, że – jak żaden inny element utworu literackiego – prolog się zeszmacił, odkąd zaczął brylować w blogosferze. I chyba nie jestem w tym przekonaniu odosobniona. W licznych katalogowych regulaminach jak mantra przewija się fraza: „x postów/notek/rozdziałów, nie licząc prologu”. Tak jakby nie był on integralną częścią publikowanego utworu.

Bo nie jest. Od dłuższego czasu prolog w blogowym opku nie spełnia swojej podstawowej funkcji – i z tym problemem mam zamiar się rozprawić.



A przynajmniej jak pisać prologi. Najpierw jednak musimy ustalić czym one są i do czego służą.

Sprawa wydaje się oczywiście oczywista – prolog to wyodrębniony element utworu literackiego, umieszczony przed zasadniczą częścią tekstu, na którą to składają się rozdziały.

 Spotkałam się z kilkoma różnymi  klasyfikacjami prologów. W zasadzie co artykuł to nowy podział, dlatego i ja zaproponuję własny. Według mnie można wskazać 3 typy wstępniaczka, w zależności od mianownika decydującego o wyjęciu tego fragmentu niejako przed nawias głównej narracji – wyróżnikami bywa czas akcji, punkt widzenia narratora lub charakter tekstu. Należy od razu zaznaczyć, że typy te niejednokrotnie się zazębiają, więc całkiem prawdopodobne jest natknięcie się na prolog, będący fragmentem fikcyjnej kroniki spisanej po latach przez jednego z pobocznych bohaterów powieści – taki prologowy hattrick.

Moja znajomość beletrystyki sugeruje, że najpowszechniej stosowany jest wyróżnik czasu. W tym wypadku prolog może rozgrywać się tuż przed zasadniczą akcją, jak w większości powieści kryminalnych, które otwiera scena morderstwa, albo tysiąclecia wcześniej, jak w Siewcy Wiatru Kossakowskiej. Ale przeszłość nie jest wyłączną domeną prologów, równie dobrze mogą one sięgać do wydarzeń rozgrywających się w przyszłości. Czytelnik Imienia róży spotyka jednego z bohaterów – Adso – u schyłku życia, a dopiero później poznaje tajemnicze wypadki w klasztorze, których świadkiem zakonnik był u progu duchowej kariery. Z kolei pierwsze spotkanie z protagonistką Kontroli Suworowa to scena typowo wykorzystywana jako moment kulminacyjny powieści, czy nawet jej epilog – egzekucja głównej postaci. Bez względu na to, w jakie miejsce na osi wydarzeń skacze prolog, jego celem w tym wypadku jest zaakcentowanie zmiany, która zaszła w bohaterach i świecie przedstawionym w międzyczasie.

Kolejnym popularnym wyróżnikiem prologu jest wprowadzenie innego niż w reszcie utworu punktu widzenia narratora. Sprawa jest dość oczywista, gdy cała historia opowiedziana jest w ten sam sposób – nie istotne, czy narracja jest pierwszo- czy trzecioosobowa i jaki jest stopień wiedzy narratora o świecie przedstawionym. W wypadku opka pisanego w pierwszej osobie, w prologu może występować trzecioosobowy narrator wszechwiedzący i odwrotnie – narracja prowadzona przez jednego z uczestników wydarzeń może otwierać opowieść narratora-obserwatora. A co, kiedy narracja śledzi na przestrzeni całej historii kilka punktów widzenia? Ano wtedy można pójść w ślady George'a R. R. Martina i akcję prologu ukazać oczami postaci spoza kręgu głównych bohaterów. Ten typ prologu jest szczególnie użyteczny, gdy musimy czytelnika zaznajomić z informacjami, o których protagonista nie może wiedzieć na tym etapie rozwoju wydarzeń. To świetna metoda na zbudowanie literackiej bomby z opóźnionym zapłonem i sprawienie, że czytelnik będzie gryzł palce w oczekiwaniu na wielki wybuch.


Są wreszcie prologi, które od pozostałego tekstu różnią się charakterem i celem – o ile w powieści jako takiej pierwsze skrzypce gra zwykle fabuła, taki prolog skupia się na wyłożeniu czytelnikowi meandrów świata przedstawionego i naszkicowania tła dla późniejszej akcji. Nieraz prolog tego typu przybiera formę kroniki, legendy, pseudonaukowego traktatu, listu, raportu czy innego fikcyjnego dokumentu, ale równie dobrze może to być scenka rodzajowa, demonstrująca istotny fakt, na którym opiera się funkcjonowanie danego świata albo leniwie snująca się narracja, bogata w opisy. Taki prolog ma sens, jeśli świat powieści różni się od znanych czytelnikom realiów na tyle, że bez wstępnych informacji nie byliby oni w stanie się w nim odnaleźć – jest typowy dla oldskulowych utworów fantasy czy science-fiction, ale dość często spotyka się go również w powieściach historycznych czy podróżniczych. Trudność w jego napisaniu polega przede wszystkim na konieczności balansowania między przekazaniem czytelnikowi niezbędnej wiedzy, a wywołaniem u niego ataku narkolepsji.

Funkcje prologu to też nie wiedza tajemna, do której dopuszczani są wyłącznie nieliczni wybrańcy. Każdy autor wie, że ten fragment tekstu ma wprowadzić klimat opowieści, zarysować realia i przede wszystkim utwierdzić czytelnika w przekonaniu, że warto poświęcić czas na poznanie reszty historii.

Gdzie tkwi diabeł?, pytacie. Sama nie wiem. Tak wyłożona teoria prologu wydaje się prosta niczym budowa cepa, ale musi to być złudne wrażenie. Nie umiem bowiem inaczej wytłumaczyć fenomenu blogowych wyrobów prologopodobnych – tworów uparcie nazywanych prologami, choć ewidentnie nie spełniają powyższych założeń. Na tę bolączkę istnieje jedno lekarstwo: czas wreszcie jasno powiedzieć, co prologiem nie jest.



Prologiem nie jest kwit z pralni.

Jeśli ktoś wam mówi, że rozmiar nie ma znaczenia... to w zasadzie ma rację, chyba że jej nie ma. Objętość tekstu nigdy nie jest głównym kryterium kwalifikującym go jako prolog, rozdział pierwszy czy pisarską porażkę. Zwykle prolog jest krótszy od właściwych rozdziałów, ale równie dobrze może być z nimi gabarytowo porównywalny – np. prolog Pieśni o Arbonne Guya Gavriela Kaya ma długość mniej więcej 2/3 rozdziału pierwszego. O dłuższym od typowego dla danej książki rozdziału, przyznam szczerze, nie słyszałam. Ale tekst, który zmieściłby się na pudełku od zapałek, prologiem zapewne nie będzie, ponieważ nie spełni podstawowych założeń omówionych powyżej. Zwyczajnie jest zbyt krótki, by zawierać treści o choćby szczątkowym znaczeniu dla dalszego rozwoju wypadków, których nie dałoby się upchnąć w kilku akapitach strategicznie rozmieszczonych w początkowych rozdziałach. A skoro tak, to jest bezwartościowym śmieciem, literackim odpadem, którego należy się pozbyć.

Prologiem nie jest blurb.

Blurb to nic innego jak swojska zajawka, ale że nie cierpię tego słowa zamierzam w dalszej części bezcześcić mowę ojczystą wrażym anglicyzmem. W blogowej rzeczywistości to reklama, którą autor umieszcza w katalogu opek lub spamuje na blogach konkurencji, doprowadzając współ-grafomanów do ataków apopleksji lub zakładania spamowników. W rzeczywistości, do której wszyscy aspirujemy, tj. w realiach literatury drukowanej, jest to krótki opis, umieszczany zwykle na tylnej okładce książki, a mający na celu pomoc w szybkiej ocenie jej zawartości. Blurb wskazuje gatunek utworu, jego tematykę, czasem grubymi liniami szkicuje świat przedstawiony i pierwszoplanowych bohaterów, niekiedy znów streszcza punkt wyjścia opowieści. Umieszczenie go na blogu w pierwszym poście nie jest zbrodnią – to rozsądne poinformować potencjalnych czytelników z jaką historią mają do czynienia, choć prawdopodobnie ta informacja będzie lepiej wyeksponowana w zakładce o blogu. Ale nazywanie blurbu prologiem obnaża nieznajomość znaczenia terminów, których autor używa – cechę niefortunną u osoby pragnącej oczarować innych talentem w posługiwaniu się słowami.

Prologiem nie jest wiersz, piosenka, tajemnicza wyliczanka ani mroczna przepowiednia.

Choćby i autorem któregokolwiek z powyższych był sam pisak. O sytuacjach, w których twórcą rzeczonych tekstów jest ktoś inny, nawet nie wspomnę, bo nie zamierzam obrażać waszej inteligencji, tłumacząc różnicę między cytatem wprowadzającym a treścią samego utworu. Te teksty pozostają wierszami, piosenkami tudzież tajemniczymi przepowiedniami i nie zmienia tego fakt, że są wklejone na dobry początek, ani że zawierają one myśl przewodnią przyświecającą temu konkretnemu dziełu. Rozumiem, że bywają na tyle znaczące, że nie da się bez nich obejść i na tyle odrębne – lub po prostu długie – że nie sposób umieścić ich na początku rozdziału pierwszego, a w zakładkę o blogu nie da się wcisnąć wszystkiego. Jeśli taki utworek potrzebuje oddzielnego postu – spoko, wklejcie i opatrzcie ten post tytułem utworka. Albo nazwijcie go motto, co jest określeniem dużo bliższym funkcji spełnianej przez taki twór niż prolog. Albo zamiast tytułu wstawcie gwiazdkę lub trzy – gwiazdki są zawsze na miejscu.

A teraz czas na to, po co tak naprawdę tu przyszliście - pełen światłych i absolutnie przełomowych wskazówek poradnik JAK NAPISAĆ DOBRY PROLOG.




 Receptura nie jest długa czy skomplikowana, ale do jej prawidłowego zastosowania potrzebne jest trzeźwe spojrzenie na własny utwór, więc to przedsięwzięcie obarczone pewnymi trudnościami  wszak każdy rasowy grafoman darzy swe literackie dzieciątko miłością ślepą i bezkrytyczną. Gwarantuję jednak, że efekt końcowy wart jest wysiłku.  



Czy na pewno ta literacka puszka Pandory jest ci niezbędna do szczęścia?

Wierz mi, że w 9 przypadkach na 10 odpowiedź brzmi: NIE. Moim zdaniem tu właśnie tkwi źródło mizernego poziomu blogowych prologów – większość opek doskonale by się bez nich obyła, ale są pisane na siłę, bo tak się robi. I to jest fundamentalny błąd w ocenie sytuacji. Jeżeli waszemu opowiadaniu niczego nie brakuje po wyeliminowaniu prologu, to niezawodny znak, że należy się go czym prędzej pozbyć, bo jest złośliwą naroślą na zdrowej tkance utworu. Nie ma nic gorszego dla opka, niż poprzedzenie go prologiem, który spokojnie można pominąć – nic w takiej sytuacji nie powstrzyma czytelnika przed zignorowaniem całej historii. A przecież prolog ma do niej zachęcać.

Jeśli jednak uznasz, że potrzebujesz prologu, czas na pytanie drugie: do czego?

Do stworzenia atmosfery? Zainteresowania czytelnika? NIE. Oczywiście dobry prolog robi te rzeczy – mimochodem. Nigdy nie są to jednak jego główne cele. Prolog jest potrzebny jedynie w sytuacji, gdy zachodzi następująca kombinacja okoliczności: istnieją informacje nieodzowne dla czytelnika, których nie sposób przemycić inną drogą. Prolog musi być istotny z punktu widzenia zawartej w nim treści, bo inaczej staje się pisarską wydmuszką, którą można z czystym sumieniem olać – a wtedy patrz punkt pierwszy. Błędem jest też zakładanie, że dalszy rozwój wypadków nada prologowi znaczenia i ciężaru gatunkowego. To działa dokładnie na odwrót. Przekonanie o wartości prologu nie wynika z opka właściwego, ale jakość prologu świadczy o jakości następujących po nim rozdziałów.

Jeśli jednak prolog jest Ci niezbędny i wiesz, do czego ma ci posłużyć, to łap za klawiaturę i pisz. Nikt nie obiecywał, że droga do literackiej maestrii będzie prosta i usłana różami.



PS  Wiem, że Boromir mówi o innym prologu niż ja, ale one simply does not pass an oppotunity to use a Boromir Meme.


13 listopada 2014

Równe i równiejsze, czyli ornitologia dla zaawansowanych.

Każdy, kto zapuścił się w rejony internetów zasiedlane przez amatorskich literatów i amatorskich literaturoznawców przynajmniej raz w życiu otarł się o przedstawiciela gatunku merysujus perfectus. Zapewne nawet częściej, gdyż to bestie nad wyraz pospolite. Nie ustrzeże się się przed nimi żadne literackie forum, nie obroni żadna strona, na której swoje wypociny publikują aspirujący grafomani. Czytelniku, pamiętaj:


Bo Merysujki czają się wszędzie.

Ale są podobno miejsca, gdzie czają się częściej – fanfiki. Niektórzy sugerują wręcz, że to ich jedyny habitat, a twórczość 100% oryginalna zawiera cudowny pierwiastek, który unicestwia je skutecznie i bez pudła. Czyżby? Mnie to śmierdzi podwójnym standardem – tworem równie paskudnym, co ta legendarna poczwara.

Dla tych, którzy nie mają ochoty/nie są w stanie przeczytać podlinkowanych, anglojęzycznych postów, krótkie podsumowanie stawianych w nich tez:

  • używanie określenia Mary Sue w stosunku do protagonisty funkcjonującego w 100% oryginalnym uniwersum jest kontrowersyjne, bo pewne cechy Mary Sue są zupełnie naturalne u głównego bohatera (np. bycie centralnym elementem utworu, wybitne kompetencje, przyjaźń/romans z innymi prominentnymi postaciami);
  • termin Mary Sue w kontekście oryginalnego utworu – szczególnie pisanego przez kobietę o kobiecie i dla kobiet – używany jest w przytłaczającej większości wypadków w celu napiętnowania postaci ze względu na jej płeć, a nie źle skonstruowany charakter.

Kwestia druga, jest trudna do rzetelnego omówienia bez wspierania się konkretnymi przykładami, a co za tym idzie – wchodzenia na grząski grunt feminizmu, mizoginii i subiektywnego odbioru fikcji literackiej. To temat, na który można dyskutować do zakwiku, ale trudno – albo i niemożliwe – jest przedstawić ostateczne wnioski. Z pewnością kiedyś do tej sprawy powrócę, ale póki co nabieram wody w usta.

Kwestia pierwsza wydaje mi się dużo bardziej oczywista. W krótkich, żołnierskich słowach: bzdura.

Na tym, rzecz jasna, nie koniec pogadanki. Jeśli często czegoś brakuje, ilekroć pada określenie Mary Sue, to uzasadnienia. Opatrzenie postaci tą metką ucina dyskusję. No to teraz ją zacznie. A jak zaczynać to od fundamentów: zza jakiego morza ta sójka przyfrunęła i czym właściwie jest?


To by się nawet zgadzało z korzeniami tego fenomenu, które sięgają startrekowych fanfików. Pierwotnie Mary Sue było określeniem oryginalnej bohaterki, która dołącza do załogi USS Enterprise i natychmiast daje się poznać z najlepszej strony (bo innej nie posiada) – jest inteligentniejsza od Spocka, bardziej charyzmatyczna od Kirka i bardziej moralna od McCoya.

Ale wkrótce nasza wesoła panienka oderwała się od swoich kosmicznych korzeni i podbiła popkulturalny światek (nazywane tak bywają również bohaterki filmów, seriali czy komiksów). Jednak na drodze do absolutnej dominacji dopadło ją egzystencjalne przeziębienie i dziś wygląda dość niewyraźnie. Bo jak właściwie zdefiniować Mary Sue? Wirtualne ciasteczko dla tego, kto potrafi.

Przecież to takie banalne, powiecie. Każdy, kto Merysujkę widział, jest w stanie ją opisać – tej paskudy pasożytującej na żywej tkance literatury nie da się z niczym pomylić. Bywa zwyczajną dziewczyną lub mistyczną istotą. Ma wymyślne imię, na którym można sobie połamać język. Nie starzeje się poza etap dwudziestoparolatki. Obdarzona egzotyczną urodą, choć zdarzają się osobniki z absolutnie przeciętną aparycją. Za to talenty ma zawsze ponadprzeciętne, dzięki czemu potrafi rozwiązać każdy problem, robiąc przy tym mnóstwo dowcipnie-sarkastycznych uwag. Wierne stadko adoratorów i przyjaciół nie odstępuje jej na krok. Bez wątpienia jest awatarem autorki, która używa postaci, by w fikcyjnym świecie realizować swoje fantazje. Wypisz wymaluj nasza słodka Marysieńka.

Tyle, że to nie definicja – to symptomy, w dodatku bardzo ogólne. Gorączka, bóle mięśni, biegunka i mdłości mogą być równie dobrze objawami trzydniówki co nadciągającej eboli.

Kunegunda i Miligost to imiona z polskiego kalendarza. Wiek głównej postaci zazwyczaj odzwierciedla wiek czytelników, do których tekst jest kierowany, więc to całkiem oczywiste, że w historiach dla młodzieży pierwszych skrzypiec nie zagra raczej dziecko ani dorosły. Na wygląd najgłośniej narzekają ludzie, twierdzący, że nie ma on znaczenia i liczy się wnętrze – kto dostrzega hipokryzję zionącą z tego zdania? Literatura, której jakości nikt nie dysputuje, pełna jest bohaterów nieprzeciętnych: Achilles i Holmes, Gandalf i Król Artur – każdy z nich przekracza granice możliwości zwykłych ludzi. Tym zdobyli naszą sympatię. Tym samym zdobyli również podziw swoich współtowarzyszów. Gdyby opieranie kreacji bohatera na doświadczeniach i przeżyciach autora było warsztatowo nielegalne, to nie istniałby cały gatunek powieści autobiograficznej i nie czytalibyśmy na polskim Syzyfowych prac. A realizowanie własnych fantazji w wykreowanym przez siebie fikcyjnym świecie wydaje mi się całkiem naturalne. Dlaczego pisać o tym, co mało poruszające, kiedy można pisać o przygodach i rzeczach fascynujących, ekscytujących, o których ludzie mogą tylko pomarzyć? Podróże do odległych galaktyk i alternatywnych rzeczywistości – to wszystko są czyjeś zrealizowane na kartach książek fantazje.

Czy w takim razie Mary Sue jest Czarną Wołgą literackiego netu? Potworem spod łóżka, który w rzeczywistości nie istnieje?


Chodzi o to, że wyżej wymienione cechy nie są istotą problemu. Gdybym miała zaproponować własną definicję Merysujki, brzmiałaby ona tak:

Mary Sue (pol. Merysujka, Marysia Zuzanna, i in.) - literacki towar wadliwy; bohaterka obarczona w procesie produkcji znaczącymi i nieodwracalnymi defektami, sprawiającymi, że utwór, w którym występuje, istotnie traci na jakości, często w stopniu uniemożliwiającym konsumpcję bez uszczerbku na zdrowiu konsumenta.

Wygląda na to, że ciasteczko jest moje ;-).

Przewagą tej definicji nad poprzednią jest przede wszystkim jasne wskazanie, że Mary Sue to postać, z której budową coś jest nie tak. Dzięki temu można uniknąć tak wewnętrznie sprzecznych opinii jak ta, że Marysieńka może być w porządku, jeśli się ją dobrze napisze. Nie. Jeśli kreacja bohaterki jest dobra, to nie mamy do czynienia z Merysujką. A zdawałoby się, że to taka oczywista oczywistość.

Ok., powiecie. Wszystko ładnie, ale przydałyby się jakieś konkrety, twarde fakty albo przynajmniej prawdy objawione. No to teraz będą. Zgłębimy bowiem najmroczniejszy sekret tej mitycznej bestii: tajemniczy Czynnik MS, który odpowiada za jej wysoką toksyczność.


Czynniki są trzy: brak spójności, brak konsekwencji i brak umiaru. Mogą występować osobno lub w dowolnej kombinacji, ale wystarczy obecność jednego, by doszło do twórczej katastrofy.

Brak wewnętrznej spójności postaci pojawia się, gdy jedno jest o niej powiedziane wprost, a coś zupełnie innego wynika z jej zachowania. Na przykład: bohaterka opisywana jako szara myszka, niczym nie wyróżniająca się z tłumu, jakimś cudem przyciąga do siebie ludzi jak magnes opiłki metalu; dziewczyna podobno samodzielna i zaradna rozkłada ręce skonfrontowana z najmniejszą trudnością i bezwolnie czeka na czyjąś interwencję; wojowniczka staje się damą w opresji, żeby ukochany mógł jej bohatersko ocalić życie; bezduszna żmija jest tak naprawdę niezrozumianym biedactwem, które chowa mięciutkie serduszko pod skorupą z betonu. Taki stan rzeczy tworzy dysonans i świadczy o tym, że autor nie rozumie używanych słów lub nie panuje nad tym, co pisze, zmieniając charakterystykę bohatera w zależności od okoliczności. W obu wypadkach jasne jest, że ma znaczące, warsztatowe braki.

Brak konsekwencji objawia się tym, że bohaterka za nic nie musi płacić. Urodziła się ze wszystkimi tymi fantastycznymi umiejętnościami, ewentualnie wystarczy, że rzuci okiem na trenującego szermierza i już jest mistrzynią fechtunku, a po krótkim wykładzie z aerodynamiki potrafi wykręcić bezbłędną beczkę pilotując airbusa. Z kolei jej negatywne zachowania nigdy nie są źródłem problemów, które trwałyby dłużej niż pięć minut. Zaprowadziła swoich towarzyszy prosto w pułapkę wroga? Nic nie szkodzi, to fantastyczna okazja, żeby skopać tyłki członkom Legionów Terroru. Doprowadziła do rozpoczęcia Apokalipsy (przez przypadek oczywiście, nikt nie wspominał przecież, że drzwi z wielką czaszką i jeszcze większą kłódką nie należy otwierać)? To nic, to się naprawi. Powiedziała dyrektorowi/generałowi/prezydentowi/najlepszemu przyjacielowi, żeby spieprzał? Zapewne podziękował za życzenia miłej podróży. Przez taki zabieg siada całe napięcie. Nie istnieją wyzwania, przeszkody, niebezpieczeństwa ani błędy, które mogłyby zagrozić bohaterce. A skoro tak, to dlaczego ktoś miałby się przejmować, co się z tą niunią dzieje? Przecież wszystko wróci do normy góra dwa rozdziały i jedno dramatyczne wyznanie miłości później.

Brak umiaru, to kolejne źródło autorskich błędów i czytelniczych frustracji. Jeśli bohaterka jest atrakcyjna, to każdy facet lata za nią z wywieszonym językiem, a każda dziewczyna jej zazdrości – nawet najlepsza przyjaciółka, która trzyma z Maryśką nie z sympatii, ale by kąpać się w glorii jej chwały. Jeśli jest inteligentna, to Sherlock Holmes rumieni się ze wstydu i nakrywa uszami na samo wspomnienie jej imienia. Jeśli umie walczyć, to jest mistrzynią władania każdą bronią, jaką wymyślił człowiek, zaś w wolnych chwilach konstruuje własne, śmiercionośne wynalazki. A kiedy śpiewa, to chóry anielskie z zazdrości rwą pióra ze skrzydeł. Jeśli jest niezrozumiana, to przez absolutnie wszystkich; jeśli sarkastyczna, to będzie sypać uszczypliwościami za każdym razem, gdy otworzy usta; a jeśli cierpi (za miliony), to nikt nigdy wcześniej nie zaznał takiego bólu i dzięki jej poświęceniu nikt nie zazna go w przyszłości. Epatowanie takimi ekstremami zamiast podkreślić wagę danej cechy, wywołuje u większości czytelników reakcję obronną. Cała aria zaśpiewana na wysokim C to nie muzyka tylko jazgot.

Uf. To sobie ulżyłam. A teraz, skoro już wiemy kim jest, a kim nie jest, osławiona Mary Sue, wróćmy do problemu, który rozpoczął cały ten wpis. Czy jest jakiś powód, dla którego nasza ulubiona dziewczynka do bicia może egzystować wyłącznie w fanfikach, ale nie w 100% oryginalnej twórczości?

Nie. Mary Sue to nic innego jak źle skonstruowana bohaterka literacka, a żaden autor – profesjonalista czy amator – nie ma magicznej klawiatury, która gwarantuje tworzenie wyłącznie poprawnych postaci. Kiedy mówimy o kreacjach z książek wydanych drukiem przez przyzwoite wydawnictwo, to oczywiście prawdopodobieństwo spotkania na ich kartach Mary Sue jest niższe niż na dzikich stepach portalu fanfiction.net, bo selekcja manuskryptów, korekta i te sprawy. Ale w żadnym wypadku nie jest niemożliwe. Jestem pewna, że moglibyście zasypać komentarze przykładami. Bardzo proszę jednak, żebyście tego nie robili, bo to prosta droga do gównomżawki, a ja nie mam dziś ze sobą mojego sztormiaka i ewentualne problemy atmosferyczne skończą się tak:



Tak jak nie ma zabiegów, które uchodziłyby na sucho autorom oryginalnych tekstów, ale były niewybaczalne w fanowskim opku, tak i wszystko, co jest akceptowalne w twórczości własnej, ma rację bytu w fanfiku. Jeśli oryginalna bohaterka kradnie w fanfiku czas antenowy kanonicznym bohaterom, podbija serce największego ciacha w uniwersum albo jest w jakiejś dziedzinie wybitna, to czy automatycznie staje się Merysujką?

Nie. Jeżeli jest dobrze skonstruowaną, pełnokrwistą postacią, to wszystko z nią ok. Nie ma zasady, która mówiłaby, że w każdym fanfiku przynajmniej 51% treści musi być poświęcone występującym w nim kanonicznym bohaterom – a już z pewnością tym, którzy są głównymi postaciami z danego fandomu. Nie ma zasady mówiącej, że jeśli główny bohater nie ma dziewczyny, to nie może jej mieć. Albo, że jak jakąś ma, to nie może jej zmienić. Wszystko zależy od jakości przedstawienia takiego związku, ale w nim samym nie ma nic złego. Jeśli oryginalna bohaterka jest centralną postacią w fanfiku to nie  błąd, tylko logiczna konsekwencja tego, że jest protagonistką – nie książki/filmu/serialu, ale tego konkretnego opka. I ma pełne prawo nią być.

Jasne, można jej nie lubić. Tak jak można nie lubić lodowatego deszczu, czerwonych mrówek i szpinaku. Ale Merysujką jej to nie czyni.

I mam wrażenie, że tu właśnie jest pies pogrzebany. Termin Mary Sue stracił na wyrazistości, gdy zaczęto go używać by dodać powagi i pozorów obiektywizmu subiektywnym opiniom. Zamiast pisać w recenzji czy komentarzu nie lubię tej bohaterki, pisze się dziś Mary Sue, bo to brzmi bardziej profesjonalnie. Używanie środowiskowego żargonu ma być dowodem na to, że opiniujący zna się na rzeczy, więc jego zdanie należy potraktować poważnie.

Czasem to wynika z lenistwa. Gdy coś krytykuję, oczekuje się ode mnie rzeczowej argumentacji. Piętnując bohaterkę mianem Mary Sue wydaję od razu wyrok z uzasadnieniem: jest Merysujką, bo jest Merysujką. Czasem to wynika z obawy o oskarżenia o hejterstwo. Jeśli coś mi się nie podoba, jestem hejterskim trollem, ale gdy wypowiem magiczne słowa, przerzucam ciężar obrony na autora – teraz to on jest dyletantem, a ja autorytetem.


Dlatego mam wrażenie, że czas Mary Sue się kończy, choć to nie znaczy, że wymarły wszystkie jej inkarnacje. Nie zamierzam za nią płakać. Przecież zawsze mogę powiedzieć: nie lubię tej bohaterki, bo jest źle skonstruowana. A potem długo tłumaczyć, dlaczego tak sądzę.