Każdy,
kto zapuścił się w rejony internetów zasiedlane przez amatorskich
literatów i amatorskich literaturoznawców przynajmniej raz w życiu
otarł się o przedstawiciela gatunku merysujus perfectus. Zapewne
nawet częściej, gdyż to bestie nad wyraz pospolite. Nie ustrzeże
się się przed nimi żadne literackie forum, nie obroni żadna
strona, na której swoje wypociny publikują aspirujący grafomani.
Czytelniku, pamiętaj:
Bo Merysujki czają się
wszędzie.
Ale są podobno miejsca, gdzie
czają się częściej – fanfiki. Niektórzy sugerują wręcz, że
to ich jedyny habitat, a
twórczość 100% oryginalna zawiera cudowny pierwiastek, który
unicestwia je skutecznie i bez pudła. Czyżby? Mnie to śmierdzi
podwójnym standardem – tworem równie paskudnym, co ta legendarna
poczwara.
Dla tych, którzy nie mają
ochoty/nie są w stanie przeczytać podlinkowanych, anglojęzycznych
postów, krótkie podsumowanie stawianych w nich tez:
- używanie określenia Mary Sue w stosunku do protagonisty funkcjonującego w 100% oryginalnym uniwersum jest kontrowersyjne, bo pewne cechy Mary Sue są zupełnie naturalne u głównego bohatera (np. bycie centralnym elementem utworu, wybitne kompetencje, przyjaźń/romans z innymi prominentnymi postaciami);
- termin Mary Sue w kontekście oryginalnego utworu – szczególnie pisanego przez kobietę o kobiecie i dla kobiet – używany jest w przytłaczającej większości wypadków w celu napiętnowania postaci ze względu na jej płeć, a nie źle skonstruowany charakter.
Kwestia druga, jest trudna do
rzetelnego omówienia bez wspierania się konkretnymi przykładami, a
co za tym idzie – wchodzenia na grząski grunt feminizmu, mizoginii
i subiektywnego odbioru fikcji literackiej. To temat, na który
można dyskutować do zakwiku, ale trudno – albo i niemożliwe –
jest przedstawić ostateczne wnioski. Z pewnością kiedyś do tej
sprawy powrócę, ale póki co nabieram wody w usta.
Kwestia pierwsza wydaje mi się
dużo bardziej oczywista. W krótkich, żołnierskich słowach:
bzdura.
Na
tym, rzecz jasna, nie koniec pogadanki. Jeśli często czegoś
brakuje, ilekroć pada określenie Mary Sue, to uzasadnienia.
Opatrzenie postaci tą metką
ucina dyskusję. No to teraz ją zacznie. A jak zaczynać to od
fundamentów: zza jakiego morza ta sójka przyfrunęła i czym
właściwie jest?
To
by się nawet zgadzało z korzeniami tego fenomenu, które sięgają
startrekowych fanfików. Pierwotnie Mary Sue było określeniem
oryginalnej bohaterki, która dołącza do załogi USS Enterprise i
natychmiast daje się poznać z najlepszej strony (bo innej nie
posiada) – jest inteligentniejsza od Spocka, bardziej
charyzmatyczna od Kirka i bardziej moralna od McCoya.
Ale
wkrótce nasza wesoła panienka oderwała się od swoich kosmicznych
korzeni i podbiła popkulturalny światek (nazywane tak bywają
również bohaterki filmów, seriali czy komiksów). Jednak na drodze
do absolutnej dominacji dopadło ją egzystencjalne przeziębienie i
dziś wygląda dość niewyraźnie. Bo jak właściwie zdefiniować
Mary Sue? Wirtualne ciasteczko dla tego, kto potrafi.
Przecież
to takie banalne, powiecie. Każdy, kto Merysujkę widział, jest w
stanie ją opisać – tej paskudy pasożytującej na żywej tkance
literatury nie da się z niczym pomylić. Bywa zwyczajną dziewczyną
lub mistyczną istotą. Ma wymyślne imię, na którym można sobie
połamać język. Nie starzeje się poza etap dwudziestoparolatki.
Obdarzona egzotyczną urodą, choć zdarzają się osobniki z
absolutnie przeciętną aparycją. Za to talenty ma zawsze
ponadprzeciętne, dzięki czemu potrafi rozwiązać każdy problem,
robiąc przy tym mnóstwo dowcipnie-sarkastycznych uwag. Wierne
stadko adoratorów i przyjaciół nie odstępuje jej na krok. Bez
wątpienia jest awatarem autorki, która używa postaci, by w
fikcyjnym świecie realizować swoje fantazje. Wypisz wymaluj nasza
słodka Marysieńka.
Tyle,
że to nie definicja – to symptomy, w dodatku bardzo ogólne.
Gorączka, bóle mięśni, biegunka i mdłości mogą być równie
dobrze objawami trzydniówki co nadciągającej eboli.
Kunegunda
i Miligost to imiona z polskiego kalendarza. Wiek głównej postaci
zazwyczaj odzwierciedla wiek czytelników, do których tekst jest
kierowany, więc to całkiem oczywiste, że w historiach dla
młodzieży pierwszych skrzypiec nie zagra raczej dziecko ani
dorosły. Na wygląd najgłośniej narzekają ludzie, twierdzący, że
nie ma on znaczenia i liczy się wnętrze – kto dostrzega
hipokryzję zionącą z tego zdania? Literatura, której jakości
nikt nie dysputuje, pełna jest bohaterów nieprzeciętnych: Achilles
i Holmes, Gandalf i Król Artur – każdy z nich przekracza granice
możliwości zwykłych ludzi. Tym zdobyli naszą sympatię. Tym samym
zdobyli również podziw swoich współtowarzyszów. Gdyby opieranie
kreacji bohatera na doświadczeniach i przeżyciach autora było
warsztatowo nielegalne, to nie istniałby cały gatunek powieści
autobiograficznej i nie czytalibyśmy na polskim Syzyfowych prac.
A realizowanie własnych fantazji w wykreowanym przez siebie
fikcyjnym świecie wydaje mi się całkiem naturalne. Dlaczego pisać
o tym, co mało poruszające, kiedy można pisać o przygodach i
rzeczach fascynujących, ekscytujących, o których ludzie mogą
tylko pomarzyć? Podróże do odległych galaktyk i alternatywnych
rzeczywistości – to wszystko są czyjeś zrealizowane na kartach
książek fantazje.
Czy
w takim razie Mary Sue jest Czarną Wołgą literackiego netu?
Potworem spod łóżka, który w rzeczywistości nie istnieje?
Chodzi
o to, że wyżej wymienione cechy nie są istotą problemu. Gdybym
miała zaproponować własną definicję Merysujki, brzmiałaby ona
tak:
Mary
Sue (pol. Merysujka, Marysia Zuzanna, i in.) - literacki towar
wadliwy; bohaterka obarczona w procesie produkcji znaczącymi i
nieodwracalnymi defektami, sprawiającymi, że utwór, w którym
występuje, istotnie traci na jakości, często w stopniu
uniemożliwiającym konsumpcję bez uszczerbku na zdrowiu konsumenta.
Wygląda
na to, że ciasteczko jest moje ;-).
Przewagą
tej definicji nad poprzednią jest przede wszystkim jasne wskazanie,
że Mary Sue to postać, z której budową coś jest nie tak. Dzięki
temu można uniknąć tak wewnętrznie sprzecznych opinii jak ta, że
Marysieńka może być w porządku, jeśli się ją dobrze napisze.
Nie. Jeśli kreacja bohaterki jest dobra, to nie mamy do czynienia z
Merysujką. A zdawałoby się, że to taka oczywista oczywistość.
Ok.,
powiecie. Wszystko ładnie, ale przydałyby się jakieś konkrety,
twarde fakty albo przynajmniej prawdy objawione. No to teraz będą.
Zgłębimy bowiem najmroczniejszy sekret tej mitycznej bestii:
tajemniczy Czynnik MS, który odpowiada za jej wysoką toksyczność.
Czynniki
są trzy: brak spójności, brak konsekwencji i brak umiaru. Mogą
występować osobno lub w dowolnej kombinacji, ale wystarczy obecność
jednego, by doszło do twórczej katastrofy.
Brak
wewnętrznej spójności postaci pojawia się, gdy jedno jest o niej
powiedziane wprost, a coś zupełnie innego wynika z jej zachowania.
Na przykład: bohaterka opisywana jako szara myszka, niczym nie
wyróżniająca się z tłumu, jakimś cudem przyciąga do siebie
ludzi jak magnes opiłki metalu; dziewczyna podobno samodzielna i
zaradna rozkłada ręce skonfrontowana z najmniejszą trudnością i
bezwolnie czeka na czyjąś interwencję; wojowniczka staje się damą
w opresji, żeby ukochany mógł jej bohatersko ocalić życie;
bezduszna żmija jest tak naprawdę niezrozumianym biedactwem, które
chowa mięciutkie serduszko pod skorupą z betonu. Taki stan rzeczy
tworzy dysonans i świadczy o tym, że autor nie rozumie używanych
słów lub nie panuje nad tym, co pisze, zmieniając charakterystykę
bohatera w zależności od okoliczności. W obu wypadkach jasne jest,
że ma znaczące, warsztatowe braki.
Brak
konsekwencji objawia się tym, że bohaterka za nic nie musi płacić.
Urodziła się ze wszystkimi tymi fantastycznymi umiejętnościami,
ewentualnie wystarczy, że rzuci okiem na trenującego szermierza i
już jest mistrzynią fechtunku, a po krótkim wykładzie z
aerodynamiki potrafi wykręcić bezbłędną beczkę pilotując
airbusa. Z kolei jej negatywne zachowania nigdy nie są źródłem
problemów, które trwałyby dłużej niż pięć minut. Zaprowadziła
swoich towarzyszy prosto w pułapkę wroga? Nic nie szkodzi, to
fantastyczna okazja, żeby skopać tyłki członkom Legionów
Terroru. Doprowadziła do rozpoczęcia Apokalipsy (przez przypadek
oczywiście, nikt nie wspominał przecież, że drzwi z wielką
czaszką i jeszcze większą kłódką nie należy otwierać)? To
nic, to się naprawi. Powiedziała
dyrektorowi/generałowi/prezydentowi/najlepszemu przyjacielowi, żeby
spieprzał? Zapewne podziękował za życzenia miłej podróży.
Przez taki zabieg siada całe napięcie. Nie istnieją wyzwania,
przeszkody, niebezpieczeństwa ani błędy, które mogłyby zagrozić
bohaterce. A skoro tak, to dlaczego ktoś miałby się przejmować,
co się z tą niunią dzieje? Przecież wszystko wróci do normy góra
dwa rozdziały i jedno dramatyczne wyznanie miłości później.
Brak
umiaru, to kolejne źródło autorskich błędów i czytelniczych
frustracji. Jeśli bohaterka jest atrakcyjna, to każdy facet lata za
nią z wywieszonym językiem, a każda dziewczyna jej zazdrości –
nawet najlepsza przyjaciółka, która trzyma z Maryśką nie z
sympatii, ale by kąpać się w glorii jej chwały. Jeśli jest
inteligentna, to Sherlock Holmes rumieni się ze wstydu i nakrywa
uszami na samo wspomnienie jej imienia. Jeśli umie walczyć, to jest
mistrzynią władania każdą bronią, jaką wymyślił człowiek,
zaś w wolnych chwilach konstruuje własne, śmiercionośne
wynalazki. A kiedy śpiewa, to chóry anielskie z zazdrości rwą pióra ze
skrzydeł. Jeśli jest niezrozumiana, to przez
absolutnie wszystkich; jeśli sarkastyczna, to będzie sypać
uszczypliwościami za każdym razem, gdy otworzy usta; a jeśli
cierpi (za miliony), to nikt nigdy wcześniej nie zaznał takiego
bólu i dzięki jej poświęceniu nikt nie zazna go w przyszłości.
Epatowanie takimi ekstremami zamiast podkreślić wagę danej cechy, wywołuje u większości
czytelników reakcję obronną. Cała aria zaśpiewana na wysokim C
to nie muzyka tylko jazgot.
Uf.
To sobie ulżyłam. A teraz, skoro już wiemy kim jest, a kim nie
jest, osławiona Mary Sue, wróćmy do problemu, który rozpoczął
cały ten wpis. Czy jest jakiś powód, dla którego nasza ulubiona
dziewczynka do bicia może egzystować wyłącznie w fanfikach, ale
nie w 100% oryginalnej twórczości?
Nie.
Mary Sue to nic innego jak źle skonstruowana bohaterka literacka, a
żaden autor – profesjonalista czy amator – nie ma magicznej
klawiatury, która gwarantuje tworzenie wyłącznie poprawnych
postaci. Kiedy mówimy o kreacjach z książek wydanych drukiem przez
przyzwoite wydawnictwo, to oczywiście prawdopodobieństwo spotkania
na ich kartach Mary Sue jest niższe niż na dzikich stepach portalu
fanfiction.net, bo selekcja manuskryptów, korekta i te sprawy. Ale w
żadnym wypadku nie jest niemożliwe. Jestem pewna, że moglibyście
zasypać komentarze przykładami. Bardzo proszę jednak, żebyście
tego nie robili, bo to prosta droga do gównomżawki, a ja nie mam
dziś ze sobą mojego sztormiaka i ewentualne problemy atmosferyczne skończą się tak:
Tak
jak nie ma zabiegów, które uchodziłyby na sucho autorom
oryginalnych tekstów, ale były niewybaczalne w fanowskim opku, tak
i wszystko, co jest akceptowalne w twórczości własnej, ma rację
bytu w fanfiku. Jeśli oryginalna bohaterka kradnie w fanfiku czas
antenowy kanonicznym bohaterom, podbija serce największego ciacha w
uniwersum albo jest w jakiejś dziedzinie wybitna, to czy
automatycznie staje się Merysujką?
Nie.
Jeżeli jest dobrze skonstruowaną, pełnokrwistą postacią, to
wszystko z nią ok. Nie ma zasady, która mówiłaby, że w każdym
fanfiku przynajmniej 51% treści musi być poświęcone występującym
w nim kanonicznym bohaterom – a już z pewnością tym, którzy są
głównymi postaciami z danego fandomu. Nie ma zasady mówiącej, że
jeśli główny bohater nie ma dziewczyny, to nie może jej mieć.
Albo, że jak jakąś ma, to nie może jej zmienić. Wszystko zależy
od jakości przedstawienia takiego związku, ale w nim samym nie ma nic złego. Jeśli oryginalna bohaterka jest
centralną postacią w fanfiku to nie błąd, tylko logiczna
konsekwencja tego, że jest protagonistką – nie
książki/filmu/serialu, ale tego konkretnego opka. I ma pełne prawo
nią być.
Jasne,
można jej nie lubić. Tak jak można nie lubić lodowatego deszczu,
czerwonych mrówek i szpinaku. Ale Merysujką jej to nie czyni.
I
mam wrażenie, że tu właśnie jest pies pogrzebany. Termin Mary
Sue stracił na wyrazistości, gdy zaczęto go używać by dodać
powagi i pozorów obiektywizmu subiektywnym opiniom. Zamiast pisać w
recenzji czy komentarzu nie lubię tej bohaterki, pisze się dziś Mary Sue, bo to brzmi bardziej profesjonalnie. Używanie
środowiskowego żargonu ma być dowodem na to, że opiniujący zna
się na rzeczy, więc jego zdanie należy potraktować poważnie.
Czasem
to wynika z lenistwa. Gdy coś krytykuję, oczekuje się ode mnie
rzeczowej argumentacji. Piętnując bohaterkę mianem Mary Sue wydaję
od razu wyrok z uzasadnieniem: jest Merysujką, bo jest Merysujką.
Czasem to wynika z obawy o oskarżenia o hejterstwo. Jeśli coś mi
się nie podoba, jestem hejterskim trollem, ale gdy wypowiem magiczne
słowa, przerzucam ciężar obrony na autora – teraz to on jest
dyletantem, a ja autorytetem.
Dlatego
mam wrażenie, że czas Mary Sue się kończy, choć to nie znaczy,
że wymarły wszystkie jej inkarnacje. Nie zamierzam za nią
płakać. Przecież zawsze mogę powiedzieć: nie lubię tej
bohaterki, bo jest źle skonstruowana. A potem długo tłumaczyć,
dlaczego tak sądzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz